Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prada znów szukał wzroku Piotra a spotkawszy się z nim, rozpaczliwy położył nacisk, błagając o tajemnicę. Piotr wzruszył się tą niemą a tak wymowną prośbą. Przypomniał sobie niepokój tego człowieka podczas balu, katuszę zazdrości, jaką tam ponosił... tak, musiał szalenie cierpieć, by potem zemstę swą pozostawć losowi. Lecz jakże okrutnie ten los postąpił i jakaż musiała być rozpacz Prady, gdy się dowiedział, co zaszło w pałacu Boccanera. Musiał zdrętwieć z bólu! Wszak tyle nie żądał dla zadowolenia swej zemsty! Wykrycia jej nie lękał się, wiedząc, że kardynał Boccanera sprawę pochowa w imię dobrej sławy Kościoła. Lecz Prada czuł się przywalony całem tem zajściem, a może chwytał go także ból, skutkiem śmierci tej pięknej, młodej kobiety, której tak namiętnie pożądał i nigdy nie posiadł; ona teraz spoczywa w grobie na zawsze, przyciśnięta i utulona w pieszczocie innego mężczyzny, tego wybrańca, ulubieńca płomiennego jej serca. A teraz, pomimo pozornego spokoju, drżał i konał z obawy kary, jaka mogła go spotkać. Lękał się, by los, zawsze będący w pochodzie, nie zatrzymał się dla rzucenia gromu w ukochanego, ubóstwionego ojca. Wobec możności tego gromu, czuł się słabym, jak dziecko, ląkliwym, trwożnym i pokornym, jak dziecko, z obawą wyczekujące zasłużonej kary.
Piotr rzekł zwolna, jakby szukając i dobierając słów: