Strona:PL Zola - Rzym.djvu/1015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pomimo zwykłej swej uniżoności, miał minę zwycięzką a fałszywe swe spojrzenie przyćmiewał udaną pokorą. W trzeciej sali, gdzie wisiał portret kardynała w pełnym, uroczystym stroju, był don Vigilio. Opuścił dziś zwykłe swoje miejsce przy stole założonym papierami i stanął u progu sali tronowej, by witać ukłonem osoby tu wchodzące.
Ranek był ponury, zimowy, a w tem posępnem oświetleniu, sale wydawały się jeszcze bardziej opuszczone i zaniedbane. Wszystko zdawało się rozpadać, próchnieć a meble i snycerskie ozdoby w drzewie sypały się, toczone przez robactwo. Tylko sufity jaśniały w górze przepychem swego bogactwa, swych złoceń i pięknem malowideł.
Ksiądz Paparelli powitał Piotra głębokim ukłonem przesadzonej grzeczności, w której czuć było ironię, jakby odprawę daną temu zwyciężonemu, który przybył do Rzymu tak pełen nadziei. Piotr szedł dalej przez olbrzymie, puste sale, kierując się wprost ku sali tronowej, będącej dziś salą śmierci. Tu znów go powitał głęboki ukłon złożony przez don Vigilia, który blady był i milczący. Zdawało się, że nawet nie poznał Piotra.
Sala tronowa inny miała wygląd, niż ten, którego Piotr się spodziewał. Myślał bowiem, że zastanie jej ściany całkowicie wyłożone kirem, czarny katafalk i setki jarzących się świateł. Po-