Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zapalczywy, zarozumiały, który mówił bardzo głośno i robił przytem wielkie gęsta.
— Dziś po południu — tłómaczyła pani Duparque — odbędzie się rozdawanie nagród w szkole. A ojciec Philibin, który lubi bardzo naszych braciszków, przyjął z ochotą przewodnictwo podczas tej uroczystości. Więc to on przybywa z Valmarie i przypuszczam, że idzie w towarzystwie braciszka Fulgence’a, by załatwić pewne szczegóły.
Ale jej przerwał Marek, który zeszedł nareszcie, trzymając na ręku swą córeczkę, Ludwikę, liczącą zaledwie dwa lata, która mu zawisła na szyi swemi rączkami, radując się i śmiejąc ze szczęścia.
— Hop la! Hop la! — wołał, wchodząc. — Przyjeżdżamy koleją żelazną, nie można prędzej przybyć!
Mniejszego wzrostu, niż trzej inni bracia jego, Mateusz, Łukasz i Jan, z twarzą więcej wydłużoną i chudszą, Marek miał bardzo wyraziste, wysokie czoło. Ale najbardziej go charakteryzowały oczy i głos czarujący, oczy jasne, bardzo łagodne, które przenikały do głębi duszy, głos porywający, zdobywczy, którym jednał sobie rozumy i serca. Wąsy i nieduża broda nie zasłaniały twarzy mocnej, ściśniętej i dobrej. Jak wszyscy synowie Piotra i Maryi Fromentów, nauczył się on rzemiosła litografii; jako bakałarz w siedemnastym roku przybył do Beaumont, by skończyć naukę w dużym domu, Papon-Laroche, który dostarczał map geograficznych i tablic szkolnych, prawie wszystkim