Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go, w którym poznali ojca Crabota. Po familijnem śniadania, na które zaproszono rektora z Valmarie, jako blizkiego sąsiada, gdyż obie posiadłości odległe były od siebie zaledwie o trzy kilometry, przy deserze rozbierano zapewne jakieś ważne sprawy. Potem wyszli wszyscy pod dąb, na świeże powietrze i siedzieli na ogrodowych krzesłach, przy marmurowym basenie, na który spływał kryształowy strumień wody z urny zalotnej Nimfy.
Poznawszy przybyłych, którzy zatrzymali się dyskretnie opodal, baron zbliżył się, zaprowadził ich na stronę i zaprosił nawet, aby usiedli na krzesłach, ustawionych z drugiej strony basenu. Nizki, zgarbiony nieco, zupełnie łysy od pięćdziesiątego roku życia, o twarzy żółtej, z grubym nosem, czarnemi, żywemi oczami, zagłębionemi pod mocno wystającą brwią, baron przybrał wyraz smutnego współczucia, jakby względem ludzi w żałobie, co stracili kogoś blizkiego. Nie zdziwił się ich przybyciem, widocznie oczekiwał tego.
— Jakże cię żałuję, mój drogi Dawidzie! Często myślę o tobie, od czasu tego nieszczęścia... Wiesz, jak bardzo cenię twoją przedsiębierczość, inteligencyę i pracowitość... Ale ta historya, ta obrzydliwa historya, którą ci brat zwala na głowę... On-cię zrujnuje, on cię zgubi, mój biedny Dawidzie!
I w wybuchu szczerej rozpaczy wzniósł drżące ręce, dodając, jakgdyby w przeczuciu nowych prześladować:
— Nieszczęsny! — kompromituje nas wszystkich!