Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przypuścić, aby los mój zależał od gadaniny ludzkiej, skoro jestem bez winy. Dla mnie to przecież jasne jak słońce.
Marek, rozweselony roześmiał się serdecznie. Podzielał teraz jego ufność. Po krótkiej rozmowie wyszedł, ale wrócił zaraz i zapytał:
— A cóż piękny Mauraisin, był u ciebie nareszcie?
— Nie jeszcze.
— No, bo chciał przedtem wymacać opinię całego Maillebois. Dziś rano widziałem go z ojcem Crabotem, potem z panną Rouzaire. Zdaje mi się także, że spostrzegłem go dwa razy po południu: raz chyłkiem sunął w uliczkę Kapucynów, to znów wchodził do mera... Nabiera języka, aby potem nie żałować, że nie stanął po stronie silniejszych.
Spokojny dotychczas Simon drgnął lekko, bo był nieśmiały z usposobienia, czuł zawsze szacunek i obawę przed przełożonymi. W całej katastrofie troszczył się o to tylko, że wywoła ona gruby skandal, który może go pozbawić miejsca lub przynajmniej ściągnąć naganę. Miał to wyznać Markowi, kiedy właśnie nadszedł Mauraisin, zimny i zmarszczony. Zdecydował się nareszcie.
— Tak, panie Simon, przyjechałem z powodu tej okropnej historyi. Rozpaczliwy cios ula szkoły, dla was wszystkich, a nawet dla nas. Bardzo, bardzo ważna sprawa.
Kusy inspektor prostował się, wymawiając wyrazy ze wzmagającą się surowością. Podał obo-