Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/494

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

je w ziemi, inni palili sztandary. Na placu Tureniusza, jakiś stary sierżant, wszedłszy na słupek kamienny, znieważał zwierzchników, nazywał ich tchórzami, czyniąc wrażenie szaleńca! Inni osłupieli wśród wielkich łez, które im płynęły po twarzy. Ale trzeba wyznać, że inni, w ogromnej większości, spoglądali wzrokiem rozpromienionym, z radością, widoczną w całej ich postaci. Przecież ich nędza się skończyła, są jeńcami wojennymi, nie będą się bili! Od tylu dni znosili wszelkie utrapienia, maszerowali i nic nie jedli! A zresztą po co się bić, kiedy niema sił po temu? Tym lepiej, że naczelnicy ich sprzedali, wszystko się odrazu skończy! Jakaż to rozkosz mieć znów chleb biały i spać na łóżku!...
Gdy Delaherche wszedł z Maurycym i Janem na górę, do pokoju jadalnego, zawołała go matka.
— Chodźno, niepokoję się o pułkownika.
— Pan de Vineuil z oczami otwartemi, znowu począł bredzić w gorączce:
— Cóż to znaczy, jeżeli prusacy odetną nas od Mézières... O! widać ich, jak obchodzą las Falisette, a inni idą w górę Givonny... Granica jest za nami i przejdziemy ją jednym skokiem, położywszy ich trupem jak najwięcej... Wczoraj chciałem...
Ale wzrok jego palący spotkał Delaherche’a. Poznał go, zdawał się przychodzić do przytomności, pozbywać się halucynacyj sennych; wrócił do strasznej rzeczywistości i zapytał po raz trzeci: