Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/464

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głosem grzmiącym, stał się tak żywym na widok prusaków, że ci cofnęli się do małego lasku.
— Trzymajcie się dzieci ostro! nie ustępujcie... Ach, tchórze, uciekają, sprawimy im teraz łaźnię!
Stał się wesoły, odzyskał swą pewność i zaufanie. Nie ma klęski. Ta garść ludzi przed nim była to armia niemiecka, którą wywróci jednym zamachem, kiedy mu się tylko spodoba. Jego postawa długa, chuda, twarz koścista, o nosie zakrzywionym, chylącym się do ust szerokich i dobrych, śmiała się śmiechem pychy, radością żołnierza, który podbił świat cały, mając z jednej strony kochankę z drugiej butelkę dobrego wina.
— Do licha, chłopcy, jesteśmy tu po to, żeby im dać kolanem w tył... i inaczej nie może się to! skończyć. Hę? co? mybyśmy mieli być pobici, czy to możliwe? Jeszcze jedno natężenie, chłopcy, a drapną jak zające!
Krzyczał, mahał rękami, dzielny człowiek w złudzeniach swej niewiadomości, i żołnierze wraz z nim rozweselili się. Nagle zawołał:
— Kolanem w tył, kolanem w tył, aż do granicy! zwycięztwo! zwycięztwo!
Ale w tejże chwili, gdy nieprzyjaciel z tamtej strony doliny zdawał się cofać, straszliwy ogień karabinowy wybuchnął na lewo. Był to ten sam, odwieczny ruch oskrzydlenia, cały oddział gwardyi obszedł do koła przez Fond de Givonne. Odtąd obrona Ermitażu stawała się niemożliwą,