Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/448

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieżywy. Drugi, któremu nogi strzaskał granat, śmiał się ciągle, obojętny na swą ranę, przekonany, że się potknął o jakiś korzeń. Inni, z członkami poszarpanemi, ranni śmiertelnie, mówili i biegli przez kilka kroków, wprzód nim padli wśród gwałtownych konwulsyj. W pierwszej chwili nikt nie czuł najdotkliwszych nawet ran, dopiero później straszliwe cierpienia się zaczynały, wybuchały krzykami i płaczem.
Ach! zbrodniczy las, który wśród łkań drzew konających, napełniał się powoli rzężeniem umierających i ranionych! U stóp jednego z dębów, Maurycy i Jan spostrzegli żuawa, który ryczał nieustannie, jak bydlę zarzynane, z wnętrznościami wyprutemi. Dalej, inny cały był w ogniu; kołnierz niebieski tlił się i powoli opalał brodę, podczas gdy ręce zapewne strzaskane, nie mogły się podnieść. Płakał gorącemi łzami. Jeszcze dalej jakiś kapitan, z ręką lewą urwaną, z brzuchem rozprutym aż do ud, twarzą do ziemi czołgał się na łokciach, błagając by go dobito, głosem przenikliwym, przerażającym i błagalnym. I wielu innych, bardzo wielu cierpiało okropnie, zaścielało trawą zarosłe ścieżki w tak wielkiej liczbie, że trzeba się było pilnować, by nie deptać po nich. Ale nikt już nie zwracał uwagi na zabitych i rannych. Kto padł, musiał tu zostać, nikt nawet nie spojrzał na niego. Każdego taki sam los mógł spotkać!
Nagle, w chwili gdy zbliżono się do skraju lasu, rozległ się krzyk: