przez dwie młode brzeziny. Najmniej dwadzieścia razy uwięzieni w tej gęstwinie, czuli dreszcz unoszącej się nad nimi śmierci.
— Do licha! — zawołał Maurycy — nie wyjdziemy ztąd chyba!
Spocił się i drżał cały, a Jan tak zawsze mężny, który rano dodawał mu otuchy, zbladł także, objęty zimnem śmiertelnem. Był to strach okropny, strach zaraźliwy, niepokonany. Znowu czuł nieznośne pragnienie i suchość w ustach, jakieś ściśnięcie gardła, podobne do bolesnego uduszenia. Temu wszystkiemu towarzyszyło osłabienie, nudności, kurcze żołądka i kłucie w nogach, niby szpilkami. I w tem cierpieniu, czysto fizycznem strachu, w głowie mieli zamęt, widzieli przed oczami tysiące punktów czarnych, jak gdyby rozróżniali przelatującą chmurę kul.
— Przeklęty los! — mruknął Jan — i po kiego dyabła mamy tu dać głowę za innych, kiedy ci inni siedzą sobie w domu i palą fajki!
Maurycy, przerażony, oszalały, dodał:
— A tak, dla czego ja mam zginąć a nie kto inny?
Był to bunt egoizmu, wściekłość człowieczego ja, które się nie chce poświęcić za swój gatunek.
— A przynajmniej — ciągnął dalej Jan — gdyby choć wiedziano przyczynę, gdyby to się przydało na co!
Rzekłszy to, podniósł oczy w niebo i zawołał:
Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/446
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.