Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ło chorego. Sama pani Delaherche matka, w obec tego umierającego, widząc oboje małżonków nim zajętych, uczuła że uraza w niej znika. Jeszcze raz zamilkła, ona, która o wszystkiem wiedziała i przysięgła sobie, że uwiadomi o tem syna. Po co zniechęcać do siebie małżonków, gdy śmierć okupuje wszelkie błędy?
Skończyło się to zresztą bardzo prędko. Kapitan Beaudoin, słabnąc ciągle, wpadł w swe przygnębienie. Pot zimny rosił mu czoło i szyję. Otworzył na chwilę oczy, pomacał palcami, jakby szukał jakiejś zasłony nieistniejącej, którą chciał się przykryć aż po brodę, ręce mu się zgięły, ruchy miał wolne i ciągłe.
— Zimno mi, zimno!
I zgasł cicho, bez czkawki, a jego twarz spokojna, wychudzona, zachowała wyraz niewypowiedzianego smutku.
Delaherche czuwał nad tem, by ciała nie zaniesiono do kostnicy, ale do wozowni sąsiedniej. Usiłował namówić Gilbertę, wzburzoną i płaczącą, by poszła do swego pokoju. Ale oświadczyła mu, że się teraz boi być samą, że woli pozostać przy swej świekrze, wśród ruchu panującego w lazarecie, gdzie zapomina na chwilę o wszystkiem. Zaraz też pobiegła, by napoić jakiegoś strzelca afrykańskiego, który w gorączce bredził, dopomogła infirmerowi obandażować rękę jakiegoś młodego żołnierza, rekruta dwudziestoletniego, który przyszedł pieszo z pola bitwy, z urwanym