Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieustannego, senność niepokonana wśród kołyszących się stąpań. Śniło mu się niekiedy, że leży na ziemi, chrapie na materacu z kamyków, to znów, że śpi na miękiem łóżku, wśród białej pościeli. Na chwilę w rzeczy samej zasypiał na siodle, był czemś nieżyjącem i idącem, zmuszony iść tam, gdzie koń iść chciał. Niektórzy z jego kolegów pospadali nawet w ten sposób z koni. Wszyscy byli tak znużeni, że głos trąbki nie mógł ich zbudzić; należało ich stawiać na nogi, wyrywać z tej nicości przy pomocy tęgich kopnięć nogą.
— Co się z nami dzieje? co się dzieje? — powtarzał Prosper, chcąc się otrząsnąć z tego obezwładnienia.
Działa huczały od godziny szóstej. W chwili gdy wstępowali na wzgórze, granat zabił dwóch żołnierzy obok Prospera; dalej, trzech innych runęło na ziemię, ze skórą podziurawioną kulami, choć nie wiedziano wcale zkąd one idą. Było coś rozpaczliwego w tej przechadzce wojennej, niepożytecznej i niebezpiecznej po polu bitwy. Nakoniec, koło godziny pierwszej, spostrzegł że zdecydowano się na to, by ich poświęcić. Cała dywizya Margueritte, trzy pułki strzelców afrykańskich, jeden strzelców francuzkich i jeden huzarów, skoncentrowano w zagięciu gruntu, nieco po nad wzgórzem, na lewo od drogi. Rozległ się sygnał trąbki: „z koni!“ i zaraz zabrzmiały rozkazy oficerów:
— Przypoprężyć kulbaki! opatrzyć konie!