Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I odwrócił się, odszedł tak jak przyszedł, i nie wiedziała wcale zkąd on się wziął i gdzie się podział. Znalazła go w dziurze, straciła go z oczów za murem i nie miała go już nigdy ujrzeć.
Henryeta, gdy została sama, doznała dziwnego uczucia trwogi. Przecież to dziecko obszarpane, nie było dla niej żadną ochroną, ale ją ogłuszało swem gadulstwem. Teraz drżała, ona, tak odważna zwykle. Granaty już nie padały, niemcy przestali strzelać do Bazeilles, w obawie zapewne, żeby nie zabijali swoich, teraz panów wsi. Natomiast od niejakiego czasu słyszała świst kul, to brzęczenie much, o którem jej kiedyś mówiono i które teraz doskonale poznawała. W dali, gdzieś tam panował taki zamęt, taki wylew wszelkich wściekłości, że nierozróżniała nawet huku ognia karabinowego w tej wrzawie gwałtownej. Ominąwszy róg jakiegoś domu, tuż koło jej ucha rozległ się trzask głuchy, niby upadek naczynia metalowego, tak że zatrzymała się odrazu i kula zaryła się w ścianie; na ten widok zbladła. Potem, nim zdołała rozstrzygnąć pytanie, czy należy iść dalej, uczuła uderzenie w czoło niby młotem i upadła całkiem ogłuszona na kolana. Druga kula rykoszetując, otarła się o nią powyżej powieki lewej, i zadrapała ją mocno. Gdy dotknęła się oburącz czoła, spostrzegła krew czerwoną. Ale obmacała głowę palcami i powtarzała głośno, dla dodania sobie odwagi: