Strona:PL Zola - Płodność.djvu/725

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzieniec stanął przy biurka, dyktując z cicha nazwiska; i w całej tej głębokiej ciszy dochodził tylko ten szmer półgłośny z regularną monotonią.
Minuty płynęły powoli. Przybyli oczekiwali wciąż na Konstancyę.
W pokoju zmarłego małe drzwiczki komunikacyjne otwarły się powoli i Konstancya weszła bez szelestu, tak, że nikt nie domyślił się nawet, że tam jest obecna.
Było to widmo, wynurzające się z cienia w blady krąg światła gromnic. Nie płakała dotąd jeszcze, twarz miała śmiertelnie bladą, wykrzywioną bólem, z dziwnie twardym wyrazem chłodnej zaciekłości. Jakby pod wpływem szalonego buntu drobna jej postać nie ugięła się bynajmniej ale przeciwnie, zda się urosła, jakby na urągowisko niesprawiedliwym losom. A jednak ta żałoba nie spadła na nią niespodziewanie: czuła ona zdawna, że ją oczekuje, że musi stać się jej udziałem, jakkolwiek na minutę przed śmiercią jeszcze upierała się, by w nią nie wierzyć. Symptomata jej ukryte czuła w głębi duszy od wielu już miesięcy, w tajni, która nagle wybuchnęła straszliwą rzeczywistością. Nagle poczęła słyszeć, pojmować te szepty czegoś nieznanego, ten dreszcz, co ją mroził chwilami, ten żal nieokreślony a pełen lęku, żal, że niema drugiego dziecka.
I groźba ta urzeczywistniła się, los niecofniony chciał, by ten syn jedyny, to ocalenie za-