Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Płodność.djvu/698

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przebiegał jej ciało, niewiedzieć zkąd się biorąc i mroził ją aż do szpiku kości.
— Ależ dziecinna jesteś — zawołał Beauchêne z wybuchem śmiechu — toć to on raczej zgniótł omnibus, skoro tu jest i opowiada ci tę przygodę... Ach! mój Maurycy, masz strasznie śmieszną matkę. Ja, co wiem jak cię porządnie zbudowałem, widzisz, że jestem spokojny.
Tego dnia pani Angelin powróciła do Janvilie z Mateuszem. W wagonie, gdzie byli sami, łzy znów trysnęły z jej oczu, pozornie bez wszelkiej przyczyny. Poczęła się usprawiedliwiać, szepcząc jak w półśnie:
— Mieć dziecko i stracić je, ach! z pewnością to musi być straszna boleść. A jednak ono przyszło na świat, wzrastało, dało nam zaznać przez lata całe tę pociechę jedyną, niezmierną. Ale, kiedy się niema dziecka nigdy, nigdy... Ach! jakaż to boleść, jaka żałoba, wszystko raczej jak ta nicości ta próżnia!
W Chantebled Mateusz i Maryanna zakładali podwaliny bytu, tworzyli i wydawali na świat dzieci. I przez ciąg lat dwóch, które ubiegły, nowe odnieśli zwycięztwo w wieczystej walce życia z śmiercią, jakiem był bezprzestanny przyrost rodziny i ziemi żyznej, będącej dla nich samemże istnieniem, siłą ich i radością. Żądza obejmowała ich niby płomień, boska żądza, co ich zapładniała dzięki potędze miłości, dobroci i zdrowia; energia ich własna dokonywała reszty,