Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Płodność.djvu/649

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pół przysłoniętych wąsem, poczęła się rzucać gwałtownie i zmieszana strasznie, okazywała wielkie, z przestrachem połączone obrzydzenie.
— Nie zbliżaj się pan, ja nie chcę... Nie całuj mnie, nie całuj mnie pan! Santerre nie zważał na to i niby przekomarzając się, chciał ją pochwycić, myśląc, że w ten sposób zwalczy jej kaprys.
— Czemubym ciebie nie miał pocałować, Łusieńko? przecież całuję ciebie codziennie.
— Och, nie, nie! nie chcę tego więcej... Puść mnie pan, przez litość, och, nie! nie! nigdy i nie pan, nigdy, nigdy więcej!
A ponieważ nie zważał na jej krzyk, podniosła się, rzuciła w tył, uniknęła ust jego, jakby to było mające ją napiętnować rozpalone żelazo. Kołdrę, którą się otulała tak szczelnie dokoła szyi, odrzuciła teraz zmieszana w swej ucieczce, ukazując chude ramiona i wątłe ciałko formującej się kobiety. I prawie oszalała za wstydu i obrzydzenia, jęcząca i łkająca, drżała z przestrachu.
Zaś w chwili, gdy myślała, że już ją pochwyci, że już ją trzyma i całuje, wyrzuciły nagle jej zdławione obrzydzeniem usta ową hańbiącą tajemnicę, która już od rana czyniła ją zmartwiałą i milczącą, nie chcącą już dłużej żyć.
— Nie całuj mnie pan, nigdy, nigdy więcej!... Przecież widziałam pana wczoraj wieczorem