Mateusz spojrzał dokoła. Pokój był spory, ściany miał wyklejone szarym papierem w niebieskie drobne kwiaty. Stojące w nim trzy żelazne, wązkie łóżka, dwa rzędem jedno obok drugiego a trzecie wpoprzek, były oddzielone od siebie nocnemi szafkami i krzesłem. Prócz tego była komoda, szafa, stolik. Całość umeblowania przypominała pokój podrzędnego, podmiejskiego hotelu. Lecz przez dwa okna wychodzące na podwórze, na szary mur, po za którym były koszary, płynęło wiele światła a nawet wesołe ukośne promienie słońca, przeciskające się pomiędzy dwoma wysokimi domami.
— Tak, pokój jest dość przyjemny — rzekł Mateusz.
Lecz odwróciwszy się w stronę łóżka stojącego w głębi, zamilkł, dostrzegłszy wysoką, suchą postać kobiecą w czarnej wełnianej sukni. Z chudej, surowej twarzy o zagasłych oczach i bezbarwnych ustach, wieku nie można było oznaczyć. Kobieta pochyliła się nad łóżkiem, dociągając rzemienie walizki, coś układając w torbie podróżnej, stojącej na ziemi.
Po chwili, gdy skierowała się ku drzwiom, nawet nie rzuciwszy wzrokiem po za siebie, Norina ją zatrzymała:
— A, czy więc naprawdę zaraz odjeżdżasz?.. idziesz zapłacić rachunek?
Zapytana zastanowiła się, nie odrazu mogąc
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/270
Wygląd
Ta strona została skorygowana.