Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/496

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

najwięcej i świeżym orzeźwiającym powiewem pierś jej napełniało, to długie szare brzegi, to przedewszystkiem Sekwana, ta olbrzymka, którą widziała występującą z dalekich krańców horyzontu, kroczącą wprost ku niej jak za tych szczęśliwych czasów, gdzie to lękała się, że ona wzrośnie nagle i dojdzie aż do ich okna.
Przypominała sobie ich miłość dla tej rzeki olbrzymiej, te dreszcze wód rozhukanych, spadających u stóp ich kaskadą, rozbiegającej się po za niemi we dwa ramiona, których one już nie widziały, ale których czuły jeszcze zdrowy i czysty uścisk. Były już zalotnemi wówczas i mawiały w dni jasne, że Sekwana włożyła na siebie zieloną jedwabną suknię w białe płomyki, a tam, gdzie wody faliły się więcej, to były według nich atłasowe riusze; po za mostami zaś w dali Sekwana rozściełała się już złotogłowem materyi koloru słońca.
Podniósłszy oczy, Renata zobaczyła szeroki widnokrąg nieba, wydrążony w blado niebieską kopułę, topniejącą zwolna w zapadającym zmierzchu. Myślała w tej chwili o tem mieście, co było jej współwinowajcą, o jarzącej tysiącami świateł nocy na bulwarach, o gorących popołudniach w Lasku, o sinawem, rażącem świetle wielkich nowych pałaców. Potem, kiedy pochyliła głowę, kiedy objęła jednem spojrzeniem spokojny horyzont swego dzieciństwa, ten kącik stolicy mieszczańskiej i robotniczej, w którym roiła o życiu