Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/485

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rumieniły nieba płomienie; na lewo trawniki ciągnęły się zatopione w blaskach, niby całe pola szmaragdów, aż po koronkę bramy de la Muette w dali. Zbliżając się zaś do kaskady, kiedy z jednej strony poczynał się półcień zagajów, z drugiej wyspy po przeciwległej stronie jeziora wznosiły się w błękicie powietrza z wybrzeżami swemi oblanemi słońcem, energicznemi cieniami sosen, u stóp których widać było Szalet, niby zabawkę dziecinną, rzuconą w dziewiczym lesie. Cały las drżał ciepłem i śmiał się w słońcu.
Renata zawstydziła się, że jedzie w zamkniętej karecie i w ciemnej sukni w dzień tak piękny. Cofnęła się w głąb nieco, spuściwszy szyby, poglądając na tę falę światła spływającą na wodę i zieleń. Na zakrętach alei spostrzegła sznur kół, obracających się jak gwiazdy złote w długiej smudze oślepiających blasków. Lakierowane drzwiczki powozów, błyskawice bronzów i stali, żywe kolory tualet uciekały w dal w regularnem tempie truchtu oni i tworzyły w głębi Lasku szeroki pas ruchomy, promień tęczowy spadły z nieba, przedłużający się i kładący na wzgórzystej szosie.
I w tym promieniu, przymrużywszy oczy, młoda kobieta widziała chwilami to jasną fryzurę niewieścią odstającą na tle mozaikowem, to czarne plecy lokaja, to białą konia grzywę. Okrągłe parasolki mieniły się morą w tych blaskach, niby metaliczne księżyce.