Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ty tych pokoi, kwadraty żółte lub niebieskie, które odpadały w strzępach, znacząc w wysokości pięciu do sześciu piętr, aż po dachy, ubożuchne, szczupłe gabineciki, ciasne dziurki, które mieściły może całe istnienie człowieka. Na obnażonych murach wstęgi kominów odznaczały się tuż obok ponurą czernią. Chorągiewka od wiatru, zapomniana, zgrzytała na brzegu któregoś z wiązań dachu a rynny deszczowe, nawpół oderwane, wisiały, jak łachmany. I wyłom zagłębiał się ciągle pośród ruin, niby szczerba po armatniej kuli; szosa, zaledwie zaznaczona dopiero, zasypana zwaliskami, miała jeszcze wypukłości wzgórzyste, głębokie kałuże wody i wyboje i ciągnęła się w dal pod szarem niebem w bladawem, ponurem świetle unoszącego się w powietrzu wapiennego pyłu.
Ci panowie, w połyskujących, starannie wyczyszczonych butach, tużurkach i wysokich kapeluszach, dziwacznie odbijali od tego błotnistego krajobrazu, brudno-żółtego, po którym uwijały się postacie robotników, o sinawej cerze, z włosami obłoconemi po karki, wózki, których ładunek znikał pod powłoką pyłu. Szli oni jeden za drugim, przeskakiwali z kamienia na kamień, unikając kałuży ciekącego błota, w których czasami nogi ich zanurzały się do kostki, co wywoływało klątwy i gwałtowne otrząsanie nóg. Saccard proponował przejść ulicę Charonne, coby ich uchroniło od tej przechadzki pośród zwalisk i rozkopów; nieszczęściem wszakże, mieli obejrzeć kilka posesyj na dłu-