Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śmiała się, przyciągała go do siebie, rolowała go w usta, kiedy lekki szmer znaglił ją do odwrócenia głowy. Saccard stał na progu drzwi.
Nastała straszliwa cisza. Zwolna Renata rozplotła ręce z szyi Maksyma i nie spuszczała głowy, nie pochylała czoła, patrzała wprost oko w oko mężowi wielkiemi swemi, nieruchomemi oczyma umarłej; młody człowiek, natomiast przybity, przerażony, chwiał się na nogach, z głową schyloną teraz, kiedy go już nie podtrzymywał jej uścisk. Saccard, jakby gromem rażony tym najstraszniejszym ciosem, który nakoniec szarpnął w nim jakąś resztkę uczuć małżonka i ojca, nie poruszył się; zsiniały, palił ich zdalka ogniem swych spojrzeń. W powietrzu wilgotnem i wonnem pokoju trzy świece kandelabra płonęły bardzo wysoko, płomień prawej wystrzelił w górę, jak ostrze żarzące. I przerywając jedynie ciszę, tę ciszę straszliwą, pełną grozy, przedostawał się przez ciasne wschody powiew dalekiej muzyki; walc, wijący się, jak jaszczurka, wślizgał się, owijał, kładł się senny na śnieżystym kobiercu, obok rozdartego trykotu i rozrzuconych na podłodze spódnic.
Potem mąż postąpił. Potrzeba brutalstwa pocentkowała mu twarz, ściskał pięści, aby się rzucić na winnych. Gniew w tym drobnym, ruchliwym człowieczku, wybuchał, jak ogień rotowy wystrzałów. Śmiech urągliwy, zdławiony, wydarł mu się i gardła, podchodził wciąż ku nim: