Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/428

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ona nie tańczy — powiedziała mu z cicha. — Wydaje się zaniepokojona jakaś. Zdaje mi się, że obmyśla jakiś krok stanowczy.... Ale dotąd nie odkryłam jeszcze nikogo... Muszę zjeść tu cokolwiek i znowu iść na czaty.
I zjadła też, stojąc, jak mężczyzni, udko drobiu, które kazała sobie podać panu Michelin, skoro tenże załatwił się z swoim pasztetem. Nalała sobie malagi w sporą szampanową czarkę; potem, otarłszy sobie usta końcem palców, powróciła do salonu. Tren czarnej jej czarnoksięskiej sukni zebrał już, jak się zdawało, na siebie cały kurz posadzki.
Bal słabnął, na orkiestrze znać było strudzenie, kiedy nagle przebiegł szmer:
— Kotylion, kotylion, który ożywił tancerzy i instrumenty. Przychodziły coraz nowe pary ze wszech stron oranżeryi; wielki salon napełnił się tak jak podczas pierwszego kadryla; i pośród rozbudzonego tłumu poczęły się żywe rozprawy. Był to ostatni już płomień balu. Mężczyzni nietańcujący przypatrywali się z framug okien z pewnem życzliwem zajęciem gorąco rozprawiającej grupie, co wciąż urastała pośrodku salonu a ci, którzy byli zajęci kolacyą w sali jadalnej, nie rzucając talerzy, wyciągali głowy, żeby widzieć, co się tam dzieje.
— Pan de Mussy nie chce — mówiła jedna z pań. — Przysięga się, że go już nie prowadzi... No, spróbujemy raz jeszcze: panie de Mussy,