Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Och, Maksymie, gdybyś wiedział!... Ale ja ci tego powiedzieć nie mogę...
Potem, zwyciężona, upokorzona, patrząc z przestrachem w oświetlone okno, wyszeptała bardzo cicho:
— To pan de Saffré...
Maksym, którego ta gra okrutna bawiła, pobladł strasznie wobec tego wyznania, którego domagał się tak natarczywie. Gniewała go ta boleść niespodziewana, którą mu sprawiło nazwisko mężczyzny. Odtrącił gwałtownie ręce Renaty, zbliżając się więcej jeszcze i z zaciśniętemi zębami rzucił jej w twarz:
— Słuchaj, chcesz wiedzieć, tyś...
Wymówił słowo najcięższej obelgi. I odchodził, kiedy ona rzuciła się ku niemu, pobiegła, łkając, chwytając go w objęcia, szepcząc mu słowa gorącego uczucia, błagania o przebaczenie, poprzysięgając, że uwielbia go zawsze i że jutro wszystko mu wytłomaczy. Ale on uwolnił się z jej uścisku, zamknął gwałtownie drzwi cieplarni, odpowiadając:
— Ach, nie! to już skończone, mam tego powyżej głowy!
Pozostała przybita, zdeptana. Widziała, jak przeszedł ogród. Zdawało się jej, że drzewa cieplarni wirują dokoła niej w piekielnym jakimś tańcu. Potem wolno powlokła bose nogi po piasku alei, weszła po schodach, ze skórą zziębłą jak marmur, tragiczniejsza jeszcze w bezładzie swych ko-