Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechała się do świętej, którą nieśli czterej klerycy na noszach z niebieskiego aksamitu, ubranych koronkami. Co rok widok świętej był dla niej niespodzianką; inaczej wyglądała w świetle dnia, niż w ciemnej głębi katedry, gdzie przebywała od wieków; stara, a jednocześnie tak młoda w swym płaszczu złotych włosów, z małemi rączkami i nóżkami i drobną twarzyczką dziecinną, poczerniałą ze starości.
Jego Eminencja biskup miał iść za świętą.
Słychać było szepty, Anielka powtórzyła: — Jego Eminencja, Jego Eminencja...
W tej chwili przypomniała sobie legendę o jaśnie oświeconych margrabiach d’Hautecocur, którzy za wstawiennictwem świętej Agnieszki wybawili Beaumont od zarazy. Przed oczami Anielki przedefilował dumny szereg książąt Cudu, od Jana począwszy, oddających hołd swej świętej patronce.
Niewielka przestrzeń pozostała pusta. Ukazał się kapelan z pastorałem, klerycy, niosący trybularze i kadzielnice. Wreszcie wyniesiono purpurowy aksamitny baldachim ze złotą frendzlą. Pod nim z odkrytą głową, białą wstęgą na ramionach i rękach, szedł biskup z Przenajświętszym Sakramentem.
Czy Anielka znała kogoś, podobnego do biskupa? Postawę miał wysoką, szczupłą i szlachetną w linjach, dziwnie młodą na swe lat sześćdziesiąt. Błyszczące oczy i wydatny nos znamionowały dumę i powagę, złagodzone przez pukle białych włosów. Promień słońca padał na jego bladą twarz i tworzył wokoło głowy aureolę mistycznego światła.
Inna twarz o dziwnem podobieństwie majaczyła teraz przed oczami Anielki. Biskup cichym głosem powtarzał psalm. Nagle zwrócił oczy na okno