Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łoga zapadała się miejscami, gdzie niegdzie więc przegniłe deski zastąpiono nowemi. Ściany, malowane przed stu laty, spłowiały, porysowane i poplamione. Rokrocznie mówiono o odnowieniu, ale Hubertowie nie mogli się zdecydować; nie lubili zmian.
Hubertyna siedziała przed krosnami, zajęta robotą.
— Pamiętasz, że obiecałam ci bratki do ogródka, jeśli wykończymy na niedzielę? — powiedziała, podnosząc głowę z nad ornatu.
— Tak, tak!... Już się biorę do pracy!.. Ale gdzie jest mój ochraniacz palca? Wszystkie narzędzia giną, gdy się przestaje pracować.
Włożyła stary, kościany pokrowczyk na palce i usiadła po drugiej stronie krosien naprzeciwko okna.
Od połowy ubiegłego wieku nie zaszła żadna zmiana w pracowni Hubertów. Mody zmieniały się, sztuka hafciarska rozwijała, a w tym cichym zakątku stały wciąż te same starożytne narzędzia, różne maszyny o drewnianych kółkach do nawijania jedwabiów bez dotykania palcami, mały kołowrotek, blok, kręcący nici, tamborki wszelkich wielkości z klepkami, okryte kitajką. Na wieszadle, utworzonem z rzemienia, wisiały szydła, tłuczki, młotki, noże do wycinania skóry cielęcej, narzędzia snycerskie do obrabiania nici. Pod wielkim lipowym stołem, służącym do wycinania, stało malowidło, którego dwa ruchome kółka trzcinowe snuły czerwoną włóczkę. Nawleczone na sznur, wisiały szpulki z kolorowym jedwabiem. Na ziemi stał koszyk, pełen pustych szpulek. Kłębek szpagatu spadł z krzesła i potoczył się po podłodze.
— Jaka cudna pogoda! — mówiła Anielka. — Jak dobrze żyć!