Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie podnosiła się już jednak. Niespokojny, ukląkł przed nią,.
— Czy cierpisz, czy nie mogę ci ulżyć? Może ci zimno, rozgrzeję w moich dłoniach twoje małe nóżki, by mogły pójść ze mną.
Pochyliła głowę.
— Nie, nie zimno mi, mogę chodzić... Poczekaj chwilkę.
Czuł, że niewidzialne więzy przykuwają ją tak mocno, że za chwilę nie będzie w stanie wyrwać jej stąd. A jeśli nie zabierze jej natychmiast, to nazajutrz zacznie się straszna walka z ojcem, przed którą cofa się od tygodni. Zaczął prosić gorąco:
— Na drogach ciemno teraz i cicho, powóz uniesie nas w dal, przytulonych do siebie. Chłód nocy nie dosięgnie cię; później pojedziemy w słońcu do kraju szczęścia i radości. Żyć będziemy, ukryci w wielkim ogrodzie, gdzie kwiaty będą wielkie jak drzewa, a owoce słodsze od miodu. Będziemy kochać się codzień więcej i żyć pocałunkami w kraju wiecznej wiosny.
Drżała, oszołomiona płomienną miłością. Omdlewała pod wrażeniem tych słów.
— O, za chwilę...
— Gdy cię zmęczą podróże, wrócimy tutaj, odbudujemy zamek d’Hautecocur i tam spędzimy życie. To moje marzenie. Cały majątek poświęcę na to. Stary zamek znowu górować będzie nad doliną. Zamieszkamy w środkowem skrzydle między dwiema wieżami, przepych dawnych czasów będzie nas otaczać. Zbrojna świta i tłum paziów strzec nas będzie. Od świata oddzielą mury o piętnastu stopach grubości. Słońce zachodzi za wzgórzami, my wracamy z polowania na białych koniach. Grają rogi, opuszcza się most zwodzony,