Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
X

Rano, o siódmej godzinie, Anielka, jak zwykle, była już przy pracy. Dnie upływały bez zmiany. Anielka dotrzymywała słowa, nie wychodziła nigdzie, nie widywała Felicjana. Nie była smutna; jej młoda twarzyczka jaśniała zwykłą pogodą, uśmiechała się wesoło do Hubertyny, która patrzała na nią z podziwem. Ale dzień cały myślała o Felicjanie. Na chwilę nie traciła nadziei, że jej marzenia się spełnią; ta pewność dodawała jej odwagi i spokoju.
Hubert często gniewał się na nią:
— Za dużo pracujesz, blada jesteś. Czy dobrze sypiasz?
— Doskonale, ojcze!
Hubertyna również niepokoiła się i szukała dla niej rozrywek.
— Chcesz, to pojedziemy we trójkę do Paryża?
— Ależ, co znowu, mateczko! A zamówienia? Ty wiesz, że lubię haftować; praca mnie nie męczy.
W głębi duszy Anielka oczekiwała jakiegoś cudu. Przyrzekła nie widywać Felicjana, ale wierzyła, że siły z zaświata będą działać dla jej dobra.
Nasłuchiwała odgłosów i dźwięków, dochodzących przez otwarte okno. Słyszała szum drzew, szmer strumyka, westchnienia katedry. Czuła wo-