Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/922

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Milczenie, milczenie, czas na spoczynek.
Lecz w sąsiednim przedziale odzywał się wciąż jakiś łoskot, którego zrazu nie umiała sobie wytłómaczyć, lecz odgadłszy przyczynę, rzekła:
— Zosiu, dlaczego uderzasz nogami w ławkę? Trzeba spać, moje dziecko.
— Ale ja nie uderzam nogami w ławkę! Upewniam cię, siostro Hyacynto, że tego nie robię. To jakiś klucz hałasuje w moim trzewiku.
— Jakto klucz?... Przynieś mi i pokaż.
Wziąwszy klucz w rękę, zakonnica przypatrywała mu się bliżej: był to stary, wytarty i biedny klucz zczerniały, zużyty, którego kółko niegdyś pękło, a po reperacyi nosiło bliznę. Podróżni przeszukali kieszenie swoje, lecz nikt klucza nie zgubił.
— Znalazłam go w kącie — powiedziała Zosia. — Musiał należeć do tego człowieka.
— Jakiego człowieka?...
— A tego, który umarł.
Już zapomniano o zmarłym nieznajomym. Lecz siostra Hyacynta potwierdziła przypuszczenie Zosi; przypominała sobie teraz, iż usłyszała brzęk czegoś spadającego na ziemię, podczas gdy ocierała spotniałą twarz konającego. Obracając wciąż klucz w swoich palcach, patrzała nań, chociaż był tak brzydki i nędzny. Biedny stary klucz, bezużytecznym był teraz najzupełniej; nie otworzy on swego zamku, nikt bowiem nie wie, gdzie na świecie całym są drzwi, roztworzyć się mogące pod