brnej gałce i przyniósłszy ją tutaj, złożył przy nim na ziemi wzdłuż materaca.
Ksiądz Judaine pochylił się nad chorym.
— Powiedz, proszę, czy nas poznajesz? czy nas słyszysz?...
Zdawało się, iż tylko oczy zachowały jeszcze życie; lecz oczy komandora błyszczały ogniem niezłomnej woli. Atak dotknął tym razem prawą stronę jego ciała i pozbawił go mowy. Zabełkotał wszakże słów kilka i dał do zrozumienia, iż chciał, by go ztąd nie ruszano i nie nudzono zarazem.
Komandor nie miał w Lourdes nikogo z krewnych, a ci, co go tutaj znali, nic nie wiedzieli o jego przeszłości lub rodzinie; od lat trzech żył obok dworca kolei żelaznej, jako urzędnik i utrzymywał się z małej pensyjki, wystarczającej na skromne jego potrzeby; jedynem jego pragnieniem była chęć opuszczenia tego świata, pogrążenia się w sen wieczny, w pocieszającą nicość. Czuł, iż nadeszła obecnie wyczekiwana przezeń chwila i oczy jego wyrażały olbrzymią powitalną radość.
— Może chcesz nam wyjawić jakieś życzenie swoje?... — pytał znów ksiądz Judaine — Jesteśmy gotowi na twoje usługi.
Nie, nie, oczy komandora wyraźnie mówiły, że niczego nie pragnie, że mu dobrze i rad jest temu, co go spotyka. Wszak od trzech lat każdego ranka przy wstawaniu życzył sobie spędzić przyszłą noc w grobie. A gdy słońce pięknie świe-
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/885
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.