Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/732

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stodoły. Przystanęli obadwaj i patrzyli na domek. Wyglądał na biedną, opustoszałą siedzibę. Okienka miał wązkie, ściany odrapane, opadłe z tynku, brzydki był i brudny, koloru spłowiałej szmaty. Za wejściem, ciągnął się rodzaj ciemnego korytarza pod gołem niebem, zakończonego furtką; przed wysokim progiem rozlała się kałuża błota; w czasie deszczu musiała ona utrudniać przedostanie się do wnętrza domu.
Doktór rzekł:
— Idź śmiało, idź. Furtka nie jest zamkniętą, pchnij ją tylko a dostaniesz się do środka.
Znów weszli w korytarz jeszcze ciemniejszy, tak, iż Piotr sunął ręką po wilgotnej jego ścianie, lękając się wpadnięcia w jaką czeluść. Zdawało mu się, iż spuszcza się do jakiejś piwnicy; ciemność panowała coraz głębsza a pod nogami czuł ślizkie kamienie i grunt przemokły nigdy niewysychającej wody. Doszedłszy do końca korytarza, doktór zwrócił jego uwagę, że trzeba skręcić na prawo.
— Uważaj, Piotrze, schyl się, bo drzwi są bardzo nizkie i mógłbyś się uderzyć. No... wreszcie jesteśmy.
Drzwi od izby były zawsze tylko przymknięte jak w domu opuszczonym przez mieszkańców; wszystko trąciło najzupełniejszem zaniedbaniem. Piotr stał na środku izby, w pierwszej jednak chwili nic nie mógł dojrzeć, tak dalece była ciemna, zwłaszcza dla oczu przywykłych do