Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/657

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach mój kochany ojciec, dopiero się on ucieszy, gdy zastanie mnie zdrową!...
Piotr patrzał na nią ze wzruszeniem, pełnem podziwu. Od czasu jak choroba wyniszczyła dawną jej piękność, nigdy jeszcze Marya nie wyglądała tak uroczo. W nieładzie wysuwające się włosy, pokrywały ją złotolitą oponą. Wychudła i wydelikacona jej główka była jakby zjawiskiem nadziemskiem a oczy zapatrzone w nieznane, utraciły zwykły wyraz bolesnego zwątpienia. Rysy były nieruchome; zdawała się być w uśpieniu na tle myśli wyłącznej, oczekując wstrząśnięcia, które zbudzić ją miało do szczęśliwości. Dla siebie samej była nawet nieobecną a miała sama w siebie wrócić i ocknąć się do życia, gdy Bóg jej rozkaże. Dziecięcem życiem żyła ona dotychczas, pomimo, iż miała lat dwadzieścia trzy; była małą dziewczynką, zatrzymaną w naturalnym swym rozwoju wypadkiem, jaki spotkał ją przed laty dziesięciu, i nie dozwolił jej stać się kobietą. Czekała ona teraz anielskiego zwiastowania, które cudem wywieść ją miało z odrętwienia i odrazu postawić na nogi. Od rana pogrążoną dziś była niemal w nieustającej ekstazie a ujrzawszy grotę, złożyła ręce i zapatrzona w statuę N. Panny, uniosła się modlitwą ponad byt ziemski. Modliła się, cała oddana swej boskiej Opiekunce.
Nastąpiła dla Piotra godzina wielkiego niepokoju wewnętrznego. Czuł, iż dramat jego