Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/623

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wielu pomiędzy pątnikami nie odpoczywało już przez trzy noce z rzędu; dochodzili oni do stanu iście halucynacyjnego czuwania, brodząc samopas w kraju ułudy, coraz ponętniejszej i kuszącej ich zwodniczo. Nie dając sobie spoczynku w tej pogoni, modlili się bez przerwy a strzeliste ich modły smagały ich dusze podniecającą chłostą. Błagalne zaklęcia rwały się same ku Pannie Przeczystej, księża nie schodzili z ambony, zmieniając się kolejno, intonując okrzyk ogólnego cierpienia, kierując modłami rozpaczliwych uniesień wiernych, śląc tłumom zachętę ponad głowami ścielących się przed grotą chorych, ukazując bladą, marmurową statuę, która stała uśmiechnięta, z rękoma złożonemi, zapatrzona w niebo.
Po prawej stronie groty, tuż przy skale, była ambona, wykuta z białego kamienia; zajmował ją obecnie pewien ksiądz z Tuluzy, którego Berthaud znał osobiście; kaznodzieja mówił a Berthaud, słuchając go przez chwilę, miał minę zadowolnioną, potakującą. Ksiądz ów był mężczyzną barczystym, głos miał pełny, donośny, używał on wielkiej sławy jako mówca kościelny. Prawdę mówiąc, wymowa z kazalnicy w grocie, polegała głównie na sile i wytrzymałości płuc a miał on swój własny sposób gwałtownego, porywającego rzucania zdań, które wydzierały mu się z piersi, jak niedający się pohamować okrzyk, wnikając w tłumy; tłumy zaś wier-