Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prosta i wierząca chłopka, składała mi ręce i modlić się kazała do Boga, by nam udzielał poparcia swego wszechmocnego. Modlitwa, której mnie ona nauczyła, wróciła mi na usta gdy spadły na mnie nieszczęścia i gdym pozostał sam jeden na świecie, słaby i niedołężny jak dziecko maleńkie. Cóż ty na to, Piotrze? Ręce złożyły mi się same jak niegdyś i modliłem się jak matka nauczyła, bo w nieszczęściu, w nędzy, w opuszczeniu mojem, potrzebowałem znaleźć ucieczkę, potrzebowałem pomocy nadludzkiej, czuwania boskiego, któreby za mnie chciało myśleć i koić rany zbyt srogie... Ach te pierwsze czasy mojej samotności! Jakiż zamęt wichrzył myślami rozbijającemi się po biednej mej głowie, takim ciosem niespodziewanym rażonej jak obuchem! Dwadzieścia nocy z rzędu nie spałem, myśląc, że danem mi będzie zmysły postradać. Bunt chwytał mnie i wygrażałem niebu, po chwili znów tarzałem się w pyle upokorzony i błagający, by Bóg wszechmocny ulitował się nad nieszczęściem mojem i wezwać mnie ku sobie raczył... Chwiejności moje tamę wreszcie znalazły, uspokojenie spłynęło mi wraz z wiarą... Piotrze, wszak znałeś moją córkę? Pamiętasz jak była piękną i młodą? Czyż można przypuścić, iż niesprawiedliwość jest tak bezgraniczną, by moja Małgorzata, która żyć nie miała jeszcze czasu, znikła na zawsze... i by życia pozagrobowego nie było?... Tak, ona żyje i żyć będzie, jestem najmocniej