Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przy drodze, gdy widział, że żona lub bose dziecko — przynoszą mu strawę jego mizerną. Teraz, już nie myślał nawet o wyjeździe z Lourdes; zapomniał o swych obowiązkach lekarza, mającego liczną klientelę w Paryżu, i żywot swój nieszczęsny wiódł przy grobie, gdzie spały snem wiecznym najdroższe mu istoty.
— Ach, drogi mój przyjacielu, zacny i dobry przyjacielu! Sercem odczuwałem ogrom bólów, jakie spadły na ciebie! — powtarzał Piotr z serdecznością najszczerszą. — Ale dla czegóż nie wspomniałeś przez te lat parę o ludziach, którzy cię miłują?... Dlaczego zamknęłeś się tutaj, pogrążony tylko w smutku swoim?
Doktór machnął rozpaczliwie ręką i rzekł:
— Nie mogę, nie mogę się ztąd oddalić! One są tutaj i trzymają mnie przy sobie... Już wszystko dla mnie skończone, oczekuję tylko, bym co prędzej mógł się z niemi połączyć.
Zapadło milczenie. Po za niemi, wśród krzewów, fruwały i świergotały ptaki; z przed niemi zaś płynącej Gavy, rozchodził się szmer bystro płynącej wody wśród kamieni i złomów. Słońce, coraz płomienniej pałając, złociło stoki gór poza Gavą rozsiadłych. Lecz oni, siedząc w cieniu drzew rozłożystych, na ławce ustronnej, otoczeni byli chłodem rozkosznym wśród dnia upalnego; siedzieli jakby w bezludnem pustkowiu, chociaż o dwieście kroków tłum ludzi był zebrany, tłum pobożnych pątników zamodlonych, z których ża-