Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

starego mostu, z klasztoru klarysek, dzwony roniły nuty gamy tak czystej i wesołej, jakby szczebiot ptasząt za wzór sobie obrały. Z tej strony miasta zataczały się doliny strzeżone łysemi, wyniosłemi górami, co stanowiło urocze przeciwieństwo z bujną roślinnością parowów. Góry mnożyły się jak fale rozhukanego oceanu, rozlewając się szeroko poniżej, łagodnemi wzdęciami gruntu. Pagórki zwane Visens mieniły się jak jedwabista mora drogocennym karminem i bladym błękitem.
Gdy Marya i Piotr spojrzeli w stronę zachodnią, olśnił ich nowy widok niespodziewaną swą pięknością. Słońce, pełnią swych promieni oświecało dwie nierównie wznoszące się kopuły gór Wielkiej Bêout i Małej Bêout. Były one jaskrawem tłem z purpury i złota, po którem wiła się wężykowato szeroka droga wiodąca do Kalwaryi okolonej drzewami. W chwale promiennego słońca stały trzy wspaniałe kościoły, wytrysłe ze skały na głos Bernadetty, nawołującej ludzi, by czcili świątyniami zsyłającą im cuda swej łaski Przenajświętszą Dziewicę.
Zaraz u stóp pagórka stał kościół św. Różańca, okrągły, nizki, jakby przygnieciony, wrzynał się w skałę w głębi olbrzymiego placu ujętego w dwa potężne ramiona kolumnady, wiodącej do krypty. Plac, kolumnada i kościół zdawały się być wykute z kolosalnej, jednolitej masy kamiennej; sklepienie kolumnady, wysokie jak