Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cipnie się uśmiechał i zachowywł się tak, jak człowiek dobrze wychowany. Potem, przypominała jej się jego twarz pałająca i ręce drżące żądzą. Tygodnie upływały; znikał, coś go porywało. Nie umiałaby teraz powiedzieć, gdzie z nim mówiła po raz ostatni. Przeszedł, cień jego znikł wraz z nim samym. Historja ich nie miała innego rozwiązania. Nie znała go.

Helena, zmęczona wspomnieniami, podniosła głowę. Ponad miastem rozciągało się niebo jasne, bez chmurki najmniejszej. Przejrzyste, blado niebieskie, tak blade, że przy białem świetle słońca miało zaledwie odcień błękitu. Słońce nizko na horyzoncie niby srebrna lampa paliło się wśród mroźnego powietrza, samo nie wydając ciepła. Pod niem dachy pokryte śniegiem, wyglądały niby białe prześcieradła z czarnym obrębkiem. Po drugiej stronie rzeki czworokąt pół Marsowych przedstawiał step, na którym ciemne punkty, pojedyńcze powozy, przypominały sanie rosyjskie, przesuwające się z brzękiem dzwonków; wiązy wybrzeża Orsay, zmniejszone wskutek odległości, wyglądały jak delikatne kryształy z najeżonemi igiełkami. Wśród tego nieruchomego morza lodowatego Sekwana toczyła swa mętne wody; białe wybrzeża otulały ją niby gronostaje. Kra, która dnia poprzedzającego jeszcze iść zaczęła, z łoskotem uderzała o filary mostu Inwalidów wpadając pod jego arkady. Dalej, mosty pięły się jeden za drugim, podobne do białych koronek, coraz delikatniejszych, im bardziej zbliżały się do błyszczących murów miasta, po nad którym wznosiły się śnieżne szczyty Notre-Dame. Na lewo inne wieżyczki przerzynały monotonną płaszczyznę cyrkułów, święty Augustyn, Opera, wieża świętego Jakóba, były to niby góry, na których panują wieczne śniegi, bliżej, pawilony Tuileriów i Luwru, połączone nowemi zabudowaniami, zarysowywały grzbiet łańcucha o niepokalanych szczytach. Na prawo sterczały białe cyple Inwalidów, świętego Sulpicyusza, Pateonu; ten ostatni odbijał na lazurze nieba jak zaczarowany pałac z niebieskawego marmuru. Żadnego głosu słychać nie było. Całe linie domów poznikały. Tylko fasady sąsiednich gmachów dawały się rozpoznać po tysiącznych szeregach okien swoich. Przestrzenie śniegu łączyły się z sodą dalej, zlewały w jedno, tworząc niby jeziora o niebieskawych falach, a były niby dalszym ciągiem błękitu