Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

które pozyskały sobie jego uznanie, te bowiem rzeczywiście zapowiadały w nim wielkiego malarza, obdarzonego niezmiernym talentem, spętanego przecież nagłemi a niewytłomaczonemi niemocami.
Ciągnął dalej z gwałtownością, siekąc wielkiemi rysami aksamitny żakiet, podbudzając się tą nieustraszonością, co nie uznawała ani szanowała nikogo.
— Wszystko to są gryzmoły bohomazów, nie wartych i trzech groszy, sławy kradzione, głupcy lub chytrzy, padający na kolana przed publiczną głupotą! Ani jednego zucha, coby tym wszystkim mieszczuchom wymierzył policzek!... Patrzaj! ojciec Ingres, ty wiesz, czy ja do niego czuję jaką słabość, wiesz, że mnie nie zachwyca swojem szlamowałem malarstwem? A jednak! bądź co bądź, to dzielny człowiek i przed nim zdejmuję kapelusz, bo on drwił sobie ze wszystkiego, miał rysunek, daj go katu, który gwałtem kazał przełykać idyotom, którym dziś zdaje się, że go pojmują... A potem! słyszysz, zresztą dwóch ich jest tylko, Delacroix i Courbet. Reszta, to plewy!... Hę, co? stary lew romantyczny, co to za dumna postawa! To mi dekorator, u którego tony płonęły! A co za bogactwo! Byłby pokrył obrazami mury Paryża, gdyby mu je dano: paleta jego wrzała, kipiała i przelewały się z niej wierzchem pomysły. Wiem ja dobrze, że to była tylko fantasmagorya; ale tem gorzej! to mnie