Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/588

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oh! panowie, oh! panowie!... W obec nas o tej dziewczynie... Tylkoż nie o niej, na miłość boską!
Od tej chwili Henryka i Sandoz zakłopotani, musieli patrzeć jak obiad ich przechodził zupełnie bez wrażenia. Sałata z trufli, lody, deser, wszystko zostało pochłonięte bez przyjemności, wśród zaciekłej sprzeczki; i szambertyn i wino mozelskie, wszystko to przeszło, jak czysta woda. Daremnie ona uśmiechała się, on zaś ze zwykłą dobrodusznością silił się na to, by ich uspokoić, biorąc stronę ludzkich słabości. Ani jeden niechciał ustąpić, byle słowo rzucało ich na siebie wzajem, zażartych, zaciekłych. Niebyło to już znudzenie, ospałość przesycenia, które czyniły czasami smutne dawne wieczory; dziś była to dzikość walczących, potrzeba wzajemnej zagłady! Świece w zawieszonych nad stołem świecznikach płonęły jasno, fajanse ścian rozwijały malowane swe kwiaty, stół, zdało się, że zapłonął gwałtownością rozmowy, tą walką, która ich rozgorączkowywała od dwóch godzin.
I pośród tego zgiełku, Klaudyusz ozwał się nakoniec, kiedy Henryka zdecydowała się powstać, aby ich uspokoić:
— Ah! Ratusz, gdybym ja go miał, i gdybym mógł!... To było moje marzenie, pokryć obrazami mury Paryża!
Powrócono do salonu, którego mały żyrandol i kinkiety zostały zapalone. Było tam niemal