Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/561

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych i zimnych nocy, któremi darzyła go smutna jego żona; i uporczywie oddawał się temu zadaniu, siłą uczucia utrzymując ich co dnia przy życiu.
— Tak, moje dzieciątko, to dość, nieprawdaż? Zobaczysz jak urośniesz i jaka będziesz piękna!
Posadził Alicyę napowrót w wózku, wziął Gastona, wciąż obwiniętego, na jedną rękę; a kiedy przyjaciele chcieli mu dopomódz, odmówił i począł popychać córeczkę wolną ręką.
— Dziękuję, przywykłem do tego. Ah! biedne dzieciny, one takie lekkie... A potem z tą służbą człowiek nigdy nie może być pewny.
Wszedłszy do domu, Sandoz i Klaudyusz zobaczyli znów tego samego lokaja, który obszedł się z nimi tak hardo; i spostrzegli, że Dubuche drży przed nim. Kredens i przedpokój, przejmując pogardę teścia płacącego, traktowali męża pani jak żebraka, znoszonego z litości. Za każdą koszulę, którą mu podawano, za każdym kawałkiem chleba, o który ośmielił się poprosić raz jeszcze, czuł jałmużnę w niegrzecznym gieście służby.
— A zatem do widzenia! pozostawiamy cię — ozwał się Sandoz, któremu to było niesłychanie przy krem.
— Nie, nie, poczekajcie chwileczkę... Dzieci siądą do śniadania teraz, a potem będę mógł to-