Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/558

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Założyłbym się, że przybywacie na śniadanie.
Na skutek błagalnego spojrzenia Klaudyusza, Sandoz pospiesznie odpowiedział:
— Nie, nie. Właśnie i tak zaledwie mieliśmy tyle czasu, by wpaść do ciebie na chwilę... Klaudyuszowi wypadło z powodu jakichś interesów być w tych stronach. Wiesz, że mieszkał tu czas jakiś w Bennecourt. A ponieważ ja mu towarzyszyłem, przyszła nam ochota dotarcia dotąd. Ale czekają na nas, nie rób sobie ambarasu...
Dubuche wówczas, któremu oświadczenie to widocznie sprawiło ulgę, począł udawać, że ich zatrzymuje. Cóż u dyabła, przecież z godzinkę czasu sobie znajdą! I poczęli gawędzić wszyscy trzej. Klaudyusz przypatrywał mu się zdziwiony, że go zastaje tak postarzałym bardzo: twarz nabrzękłą pokrywały liczne już zmarszczki, cera była żółtą, nabiegłą czerwonemi żyłkami, jak gdyby twarz poplamioną była żółcią — wąsy zaś i włosy siwiały już znacznie. Prócz tego ciało całe zda się osiadło, zgorzkniałe jakieś znużenie ociężało ruch każdy. Więc porażki pieniężne również były dotkliwemi, jak porażki na polu sztuki? Głos, spojrzenie, wszystko u tego pokonanego w walce mówiło głośno o hańbiącej zależności, w której żyć był zmuszony, o bankructwie całej jego przyszłości, którem mu w twarz rzucano co chwila, o tem oskarżeniu,