Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiedział Sandoz poprawiając się na poduszkach. Gdybyś przeczytał list jego, istny list głupca!... Kończy wydział prawny, a potem zostanie czem jest ojciec, adwokatem. A gdybyś widział ten ton, który już dziś przybiera, prawdziwy to już mieszczuch, co wraca na drogę cnoty!
— A! nam, widzisz, mój stary, nam los sprzyjał.
Potem inne przychodziły im na myśl wspomnienia, na które mocniej biło im serce; te piękne dzionki przepędzane na świeżem powietrzu, na słońcu, które przeżyli tam w kolegium, razem. Malcami jeszcze, od szóstej klasy, wszyscy trzej nierozdzielni, oddawali się z prawdziwą namiętnością dalekim przechadzkom. Korzystali z najmniejszych świąt, rekreacyj i wychodzili na kilkomilowe wycieczki, odważając się na coraz to dłuższe, w miarę jak rośli, aż w końcu przebiegali całą prowincyę, a eskursye takie trwały po kilka dni często. I sypiali pod gołem niebem przy drogach, w jakiejś szczelinie skał, na klepiskach, gdzie słoma omłóconego zboża służyła im za miękkie posłanie, w jakiejś opustoszałej, wpół rozwalonej chacie, w której na podłodze rozściełali sobie pościel z tymianku i lawendy. Była to dla nich ucieczka po za świat rzeczywisty, bezwiedne pogrążenie się w tem łonie dobroczynnej natury, niewyrozumowany zachwyt malców dla drzew, wód gór, dla tej radości bez