Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/442

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaledwie było po ósmej, a Irma chciała się zamknąć natychmiast w swoim pokoju z Klaudyuszem. Zasunęła zasuwki, żartowała: dobranoc, pani poszła spać!
— Bądź swobodnym jak u siebie, zatrzymuję cię... Co? dość już dawno o tem gadają wszyscy! Wreszcie, to już za głupie!
Wtedy on najspokojniej zdjął swój żakiet, w wspaniałym pokoju o ścianach z malwowego jedwabiu, strojonych srebrną koronką, o łożu olbrzymiem, udrapowanem starożytnemi haftami, iście na podobieństwo tronu. Przyzwyczajony był u siebie chodzić w kamizelce i rękawach koszuli, wydało mu się, że jest w domu. Spać tu, czy gdzie pod mostem, wszystko mu jedno, skoro poprzysiągł sobie, że do domu nigdy już nie powróci. Nie dziwiła go nawet zupełnie cała ta przygoda w ogólnem obecnem rozprzężeniu jego życia. Ona zaś, nie mogąc zrozumieć takiego grubiańskiego zaniedbania, uważała tylko, że był zabawnym niesłychanie, bawiło ją to wszystko jak pensyonarkę, co się wymknęła z pod kontroli szkolnej, wpół rozebrana także, zaczęła szczypać go, bawić się w gry dziecinne rękami, jak istny gamen brukowy.
— Wiesz, moja głowa dla fryców, mój Tycyan, jak oni powiadają, to nie dla ciebie... Ah! ty mnie odmieniasz, doprawdy! tyś bo też od nich wszystkich różny, całkiem odrębny!