Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/440

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

karety, uśmiechnięta, promieniejąca w ramach drzwiczek.
— Gdzie pan idziesz?
On, oszołomiony, odpowiedział, że nie idzie nigdzie. Ją to rozweseliło jeszcze bardziej i patrząc nań swemi występnemi, rozpustnemi oczyma, z tem wysunięciem ust przewrotnych wielkiej pani, którą nagle napadła ochota spróbowania niedojrzałego owocu ze straganu przekupki, zawołała:
— No to siadaj pan, tak już dawno nie widzieliśmy się!... Siadajże, bo cię przejadą!...
W istocie, stangreci niecierpliwili się, już zacinali konie pośród zgiełku; Klaudyusz wsiadł, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi: a ona uwiozła go z sobą, ociekłego deszczem, najeżonego, nasrożonego swem ubóstwem, w karetce wybitej błękitnym atłasem, sadzając w połowie na koronkach sukni; kiedy tymczasem dorożkarze podrwiwali z tego uwiezienia, szykując się napowrót w rząd dla zaprowadzenia porządku w cyrkulacyi.
Irma Bécot urzeczywistniła wreszcie długoletnie swe marzenia, posiadała teraz pałac własny na avenue de Villiers. Ale na to składały się lata, naprzód plac zakupił jej jeden kochanek, potem inni dostarczyli pięćkroć sto tysięcy franków na budowę i trzykroć sto tysięcy na umeblowanie, dzięki przelotnym roznamiętnieniom. Dziś było to iście książęce mieszkanie, wspania-