Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

karminu w bladem złocie... Ach, brzuch, to mnie zachwycało zawsze. Jak go zobaczę, tobym chciał zaraz zjeść świat cały. To takie piękne do malowania, prawdziwe słońce ciała!
Potem, wdrapawszy się znowu na drabinę, krzyknął w gorączce tworzenia.
— Ah! gdybym tu z tobą nie palnął arcydzieła, tobym chyba musiał być bydlęciem.
Krystyna milczała, serce jej ściskało się coraz bardziej, w miarę pewności, która w niej rosła. Nieruchoma, pod tą brutalnością rzeczy, czuła jak jej ta nagość dolega. W każdem miejscu, gdzie się jej dotknął palec Klaudyusza pozostało jej wrażenie lodu. Zdawało jej się, że to zimno, które ją przejmuje, wchodzi tamtędy. Doświadczenie było teraz już zrobionem; czegóż się spodziewać więcej? To ciało, które niegdyś pokrywał pocałunkami kochanka, on go nie widział teraz, on je ubóstwiał tylko jako artysta. Zachwycał go ton jej piersi, klękał nabożnie przed linią jej brzucha, on, który dawniej zaślepiony pożądaniem, przyciskał ją do piersi, niewidząc jej wcale, nie myśląc o niczem jeno o tem, żeby pragnął stopić się w tym uścisku. Ach, to już koniec! Nie istniała już; on w niej kochał tylko swą sztukę, on w niej widział tylko naturę i życie. Z oczyma gdzieś w dal wpatrzonemi, skamieniała, zatrzymała łzy, któremi wzbierało jej serce, nędzna, och nędzna do tego stopnia, że nawet nie mogła płakać.