Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podniosła suknię, cała zawstydzona, zamknąwszy wprzód drzwi na klucz na dwa spusty, dręczona obawą, aby dowiedziawszy się jakie mężowi oddaje usługi, nie szukano jej nagiej we wszystkich jego obrazach. Brzmiały jej w uszach jeszcze obraźliwe śmiechy kolegów, ba nawet Klaudyusza, ich tłuste żarty, gdy rozmawiali o płótnach pewnego malarza, który się posługiwał żoną swą wyłącznie, malując wedle niej milutkie nagości, gładziutko wylizane dla episierów. Więc też w każdym jego obrazie odnajdywano ją, widzianą ze wszystkich stron, ze wszystkiemi jej dobrze znanemi właściwościami, z spodem bioder nieco przydługim, z brzuchem zaczepionym zbyt wysoko. I te niedyskrecye męża oprowadzały ją bez koszuli po rubasznym Paryżu, pokazując ją nagą, wtedy gdy przechodziła ubrana, opuszczona, ściśnięta aż pod brodę w ciemnych swych sukniach, które właśnie nosiła zapięte wysoko.
Jednakże od chwili, gdy Klaudyusz postawił węglem i szerokiemi rzuty wielką figurę stojącej kobiety, która miała zająć środek jego płótna, nie miała już Krystyna spokoju. Przypatrywała się tej niewyraźnej sylwetce, marząc, prześladowana myślą, która ją powoli opanowywała i przed którą upadały jeden po drugim wszystkie jej skrupuły. Wreszcie zaofiarowała mu się sama, gdy wspomniał, że trzeba wziąć modelkę.
— Jakto, ty? Ależ ty się gniewasz, gdy cię proszę, byś mi pokazała koniec twego nosa.