Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/387

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tej do Salonu, której nie można było pomieścić w parterowym ciasnym pokoju, rozpadała się teraz zwolna, podobna do stosu gruzów, wyrzuconych ze śmietnika, stoczona, okropna, z twarzą, zoraną wielkiemi czarnemi łzami deszczu. Klucz był we drzwiach, wszedł więc.
— A! przyszedłeś po mnie? — zawołał Mahoudeau zdziwiony. — Już tylko włożyć miałem kapelusz... Ale, czekaj, właśnie zadawałem sobie pytanie, czy nie trzebaby podpalić trochę. Obawiam się o moją kobiecinę.
Woda w jednym z szaflików była zamarzła, mróz był w pracowni tak silny jak na dworze; od tygodnia, bowiem, nie mając grosza, oszczędzał resztkę węgla, nie rozpalając pieca jak na godzinę lub dwie od rana. Pracownia ta była rodzajem jakiegoś tragicznego lochu, w obec którego dawny sklep budził wspomnienia przyjemnego dobrobytu, tak nagie te mury, ten sufit porozpadany, przejmowały dreszczem każdego. Po kątach inne statuy, mniej zabierające miejsca, gipsy wykonywane z całą namiętnością, wystawiane, potem zwrócone napowrót z powodu braku nabywców rozsypywały się, odwrócone do ściany, ustawione w ponury rząd kaleków, jedne już poobtłukane, wystawiając odpadłe członki, zawalane całe kurzem, pochlapane gliną i te nieszczęsne nagości, wlokły tak przez lata całe swe konanie, pod okiem artysty, który im oddał część krwi swojej, przechowywał z początku z namię-