Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po troszę, rozjaśniło palety. Nikt nie chciał przyznać się jeszcze, ale popęd był dany, zwrot się ujawiał i zwrot ten coraz to więcej stawał się widocznym w każdorocznym Salonie! A cóż dopiero gdyby pośród tych niesumiennych kopij, pośród tych bezsilnych, tych usiłowań bojaźliwych i milczkiem czynionych, zręczniejszych ludzi, podniósł się nagle mistrz urzeczywistniający formułę z odwagą siły, bez obsłonek, bez ustępstw, taką, jaką ją trzeba było postawić, ścisłą, pewną siebie i całkowitą, aby się stała prawdą tego końca wieku!
W tej pierwszej godzinie namiętności i nadziei Klaudyusz zazwyczaj tak dręczony zwątpieniem, uwierzył w swój geniusz. Nie doznawał już teraz owych męczarni, gdzie to po dniach całych włóczył się po bruku, goniąc straconą odwagę. Podtrzymywała go gorączka, pracował z ślepym uporem artysty, co sobie rozdziera ciało, by zeń wyjąć twór, który go dręczy. Długi odpoczynek na wsi dał mu dziwną świeżość poglądu i uciechę tworzenia; zdało mu się, że odradza się dla swego zawodu, że ma teraz łatwość i równowagę, których nie miał nigdy i była to także pewność postępu, głębokie zadowolenie w obec udałych kawałków po dawnych bezpłodnych wysiłkach. Jak mówił w Bennecourt, pochwycił teraz to światło otwartego powietrza, ten pendzel dziwnej jasności i iście śpiewnej wesołości tonów, który zadziwiał kolegów,, ilekroć przyszli go od-