Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

walki i sofy, nie było innych mebli nad starą, szafę dębową, rozbitą i wielki stół jodłowy, zarzucony pędzlami, farbami, brudnemi talerzami lampką spirytusową, nad którą stał jeszcze rondelek, zawalany makaronem. Krzesła z powydzieranem wypleceniem, w nieładzie stały między połamanemi sztalugami. Obok sofy wczorajsza świeca leżała na podłodze, którą zamiata no chyba raz na miesiąc — i nic tu nie było czystego, prócz chyba zegaru z kukułką, z kukułką otoczoną kwiatami czerwonemi, która sama jedna tylko wyglądała jakoś wesoło. Ale co ją przerażało najwięcej, to szkice, porozwieszane na ścianach, bez ram, gęsto, aż do podłogi, gdzie już leżały nagromadzone całym stosem, porozrzucane bezładnie. Nigdy nie widziała tak okropnych malowideł, tak chropawych, rażących, tak gwałtownego jakiegoś kolorytu, który jej aż sprawiał przykrość, aż obrażał jak zaklęcie furmana, posłyszane we drzwiach oberży. Spóściła oczy, po ciągnięta jednak ciekawością tego jednego obrazu, który stał odwrócony, wielkiego obrazu, nad którym pracował malarz i który co wieczór odwrócony opierał o mur, aby go lepiej módz ocenić nazajutrz rano, pod wrażeniem świeżego pierwszego spojrzenia. Co ten mógł kryć, kiedy nie śmiano go nawet pokazać? I przez środek pokoju wędrowała sobie szeroka smuga słońca, Co wpadało przez szyby, niezłagodzone najmniejszą sztorą, płynące jak roztopione złoto po wszy-