się jednak. I co wieczór idąc spać powtarzał, że bądźcobądź to dziwne jakieś szczęście.
Jedna tylko tajemna rana nurtowała w głębi tej radości. Po ucieczce z Paryża, Sandoz dowiedziawszy się adresu Klaudyusza, napisał do niego, zapytując, czy go może odwiedzić; malarz przecież na list ten nie odpowiedział mu zupełnie.
Skutkiem tego nastąpiło poróżnienie i zdało się, że stara ta przyjaźń zerwała się już bezpowrotnie. Krystynę to dręczyło, czuła bowiem dobrze, że zerwał stosunek ten dla niej. Ciągle w rozmowie powracała do tego przedmiotu, nie chciała przecież poróżnić go z przyjaciółmi, domagała się tego, aby się z nimi pogodził. Ale jakkolwiek przyrzekał jej, że to jakoś ułoży, nie czynił nic w tym względzie, dręczony pewnym wstydem. Skończone to już, po co wracać do przeszłości.
Pod koniec września, kiedy im nieco brakło pieniędzy, zmuszony był pojechać do Paryża, aby tam sprzedać Malgrasowi jakieś pół tuzina dawnych studyów i odprowadzając go na dworzec kolei, kazała mu przysiądz sobie, że pójdzie odwiedzić Sandoza. Wieczorem czekała na niego znowu na peronie stacyi Bonnières.
— I cóż, widziałeś go, uścisnęliście się, pojednali?
Szedł obok niej w milczeniu, zakłopotany. Potem odparł jej głucho:
— Nie, nie miałem czasu.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/256
Wygląd
Ta strona została przepisana.