Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swą pogardę: trzebaż było być głupcem, żeby, jak dziecko, odrzucać chwile szczęścia, których się nie kosztowało! Odtąd całe to ukochanie ciała kobiecego, którego upragnienie dawniej wylewało się w jego dziełach, dziś już paliło go tylko żądzą do tego smukłego, żywego, ciepłego ciała, które było jego dobrem. Zdawało mu się, że kochał światło, muskające jedwabiste piersi, piękny koloryt bladego bursztynu, co złocił zaokrąglenia bioder, układ i delikatność łon świeżych, nieskalanych. Jakież złudzenie marzyciela! Teraz dopiero trzymał silnemi dłońmi ten nieujęty sen, co niegdyś uciekał zawsze przed bezsilną ręką malarza. Oddawała mu się cała, bezpodzielnie, a on brał ją od wygięcia karku, aż po drobne stopy i dusił w uścisku, by ją tem więcej czuć swoją, by ją zespolić z własnem swem ciałem. Ona zaś, zabiwszy malarstwo, szczęśliwa, że niema rywalki, żyła tylko zawisła u jego szyi, przedłużając dni weselne. Z rana jej to krągłe ramiona, jej nogi delikatne zatrzymywały go tak długo w łóżku, skuwając niby łańcuchami w pośród zmęczenia tem szczęściem; w łodzi, kiedy wiosłowała, on dał się jej unosić bezsilny, upojony, zapatrzony tylko w bujanie się jej lędźwi; na murawie wysepek, z oczyma utopionemi w jej oczach, dnie całe spędzał w ekstazie, zajęty nią wyłącznie, tą, której oddał wszystką krew swoją, każdą żyłkę swego serca. I zawsze i wszę-