Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przechodzącego, wspartego na ramieniu jakiegoś przyjaciela, Bongranda, z twarzą krwią nabiegłą, z niespokojnemi ruchy, który przesłał im ukłon zdała! a niemal tuż za nim pośrodku swoich uczniów, Chambouvarda, śmiejącego się na głos, z chodem pewnym, uderzającego mocno obcasami w ziemię, niby udzielnego pana, pewnego, że go czeka nieśmiertelność.
— Co! już odchodzisz? — spytał Mahoudeau Chaine’u, który wstawał od stołu.
Tamten mruknął pod wąsem coś niewyraźnego i odszedł, pożegnawszy się kolejno ze wszystkimi uściśnieniem dłoni.
— Czy ty wiesz, że on idzie do twojej kobiety — poszepnął Jory rzeźbiarzowi. — Tak, do tej ze składu ziół, co to ją zdaleka czuc miętą... Słowo daję! widziałem jak mu oczy zaświeciły nagle; to napada tego chłopaka, tak jak ból zębów i patrzaj jak tam teraz biegnie.
Mahoudeau wzruszył ramionami i zaśmiał się głośno.
Ale Klaudyusz nie słyszał tego. Teraz rozmawiał z Dubuchem o architekturze. Z pewnością to niezłe było ta sala Muzeum, którą wystawił; tylko nie było w tem nic nowego, nic wybitnego; widać w tem było cierpliwą zbieraninę formułek Szkoły. Czyżby nie wszystkie sztuki miały iść naprzód? czyżby ruch ten ogólny, który przeobrażał literaturę, malarstwo, muzykę nawet, niemiał i architektury pchnąć na nowe to-